środa, 11 grudnia 2013

A to piernik!

Jeśli spodziewacie się w poście przepisu na świąteczny piernik, to niestety, muszę Was zawieść. Myślę, że w tym temacie lepiej zajrzeć na blogi, których autorki się na tym znają (moje osobiste wybory to White Plate i Moje Wypieki, uwielbiam je!).
Dziś o zapachach, smakach, które nieprzerwanie kojarzą mi się z zimą.
Cynamon, ciastka korzenne, pierniczki. 
To można dostać przez cały rok, ale dodają szczególnego uroku świątecznemu okresowi.
Pamiętam, jak w podstawówce, w bibliotece szkolnej, mieliśmy taki mały sklepik. Można było tam kupić żelki, gumy, ciastka, cukierki na sztuki. Kosztowało to już od 10gr, także na przerwach ustawiały się tam dzikie kolejki. Najbardziej teraz z tego pamiętam pyszne, korzenne ciastka w kształcie serc (płaskie, dość duże). Wtedy nie myślałam o tym, by kogokolwiek się zapytać o producenta czy jakiekolwiek inne informacje, by móc potem kupić sobie takie w sklepie. Teraz żałuję, bo znaleźć ich nie mogę, nawet google są bezradne. W każdym razie jedno jest pewne - od dawien dawna kocham przyprawy korzenne.
Po wielu, wielu latach i niejednym spróbowanym ciasteczku korzennym, bezowocnych poszukiwaniach tych ciastek ze szkolnej biblioteki, wpadłam któregoś dnia na jakąś promocję lidlowych Floretek. Cena przystępna, smak ok, jestem usatysfakcjonowana.
Od ostatniego, długiego, pełnego doświadczeń i bogatego w nowe znajomości, pierniki Katarzynki nabrały nowego znaczenia. Oryginalne pierniki z Torunia, producent (a jakże) - Kopernik. Smak i aromat wspaniałe, tego nie muszę już argumentować - dobre i już. Ale są tym bardziej cudowne, że mają swoje osobiste, symboliczne znaczenie. Przełomowe. Przypomina mi o pokonywaniu lęków, odwadze by stawić im czoła i sile, którą ma każdy z nas. I być może pierniczki muszą przeleżeć w szufladzie trzy miesiące, by w końcu -z pewną dozą nieśmiałości- po nie sięgnąć i z uśmiechem zjeść. Warto.
Niegdyś, parę lat temu, moim stałym punktem każdego dnia była kawa zbożowa z przyprawą korzenną. Któregoś dnia po prostu wpadłam na pomysł, by je połączyć. Strzał w dziesiątkę. Dla mnie nieprześcigniona jest >ta<. Teraz dodaję ją do ciast, ciastek, owsianek, kaszy mannej czy jogurtu. Mniam, mniam.
Kiedy tylko widzę w sklepie czy w internecie produkty o smaku cynamonowym itp. od razu oczy otwierają mi się szeroko i dostaję ślinotoku. Jak tylko dowiedziałam się, że istnieją cynamonowe paluszki, od razu wiedziałam, że muszę ich spróbować. Ciężko je było dostać, ale w końcu upolowałam je w osiedlowym społemie. Nie zawiodłam się, są pyszne. Delikatnie słodkie, wyraźnie ale nie nachalnie cynamonowe. Polecam dla wszystkich korzennych smakoszy.

Zarzewiem tego posta były lody, które ostatnio wpadły mi w ręce w Lidlu. Mój "korzenno-cynamonowy" radar zapiszczał, kiedy przechodziłam koło zamrażarek. Dołączył się też jeszcze ten "lodowy", który wychwytuje wszelkie zaskakujące i pysznobrzmiące lodowe desery. Także w mojej głowie była absolutna kakofonia.

Sezon świąteczno-pierniczkowy się zaczął, ale lodów to się nie spodziewałam. Bardzo kusi mnie krem ciasteczkowy speculoos, których teraz wszędzie pełno, ale i na to przyjdzie kiedyś czas.
Lody uwielbiam niemal każde. Te wyjątkowo przypadły mi do gustu. Choć nie spodziewałam się po nich wiele. Nie sądziłam, że tak wyraźnie będzie te ciasteczka czuć. Jestem mile zaskoczona. Dodatkowo też nie zrujnowały mi portfela (7,99). Wydaje mi się jednak, że są nieco ciut za słodkie, ale to i tak w ogólnej ocenie im nie ujmuje. W końcu to lody, szczególnie, że te smugi, które widać na zdjęciach, to sos czy syrop ciasteczkowy, to pewnie on nadaje takiej słodyczy.


Wiem, wiem, te słodkości nie sprzyjają mojej talii, ale mogę się jeszcze usprawiedliwiać, że przecież przyprawy korzenne pozytywnie wpływają na organizm: wspomagają układ trawienny, poprawiają nastrój a przede wszystkim rozgrzewają. Także zimą jak znalazł :)



niedziela, 8 grudnia 2013

Nach Berlin! -Weihnachtsmarkt

 Jeszcze dzień wcześniej szalała wichura pod wdzięczną nazwą Ksawery, a pakując zakupy do samochodu (pozdrawiam nieczynny bagażnik...) złapała nas śnieżna zamieć. Plany jednak nie uległy zmianie i 7 grudnia pojechałam z siostrą i jej znajomymi do Berlina, na coroczny Weihnachtsmarkt.
Wysiadając z pociągu na berlińskim dworcu, poczułam się, jakbym przeniosła się w przyszłość. To miejsce było tak inne od mojego Szczecina. Wielkie, betonowe, bardzo stechnicyzowane, nowoczesne. Totalnie mi to zaimponowało i od razu zakochałam się w tym miejscu.

Celem naszej podróży był jarmark bożonarodzeniowy. W kilku miejscach w Berlinie rozkładają się na placach stoiska z wyrobami tradycyjnymi (sery, wędliny, wypieki i inne słodkości, a nawet mydła w fikuśnych kształtach i kolorach czy też wyroby z drewna), pamiątkami, ubraniami, akcesoriami czy biżuterią.
Feeria barw, dźwięków, form i zapachów.  Raz czuć było przyjemny, słodki aromat ciast, a dwa kroki dalej intensywny zapach pieczonego mięsa. Najczęściej ludzie trzymali właśnie w dłoniach białą bułę z kiełbasą, albo innym kawałem mięsiwa w środku. Nie mogę nie wspomnieć także o wszechobecnym piwie i papierosach. Zewsząd dolatywały do uszu świąteczne melodie, co tylko potęgowało wspaniały, rozczulający mnie nastrój. Gdzieś na środku Alexanderplatz znalazło miejsce także niewielkie lodowisko.


Nieco dalej, obok centrum handlowego Alexa, znajdowało się tzw. wesołe miasteczko. Już tylko patrząc żołądek podchodził mi do gardła, a potem zlatywał z łomotem gdzieś do stóp. Karuzele, wieże, młoty. Nie wiem, czy zdecydowałabym się na tak ekstremalne doznania, ale na pewno nie zrobiłabym tego po posiłku.



A'propos posiłku. Zjadłam w Berlinie najpyszniejsze jak dotąd danie chińskie. Poszliśmy na stację kolejową Alexzanderplatz i wzięliśmy sobie po kubełku fantastycznego makaronu. Za 3,5 euro mieliśmy dużą porcję z warzywami i kurczakiem, który wprost rozpływał się w ustach. Do tego różne sosy, których klient używa wedle uznania. Przypadł mi do gustu taki słodko-ostry, o ciemnoczerwonej barwie z jakimiś "farfoclami" w środku. Jakie to było dobre! A jakie to było sycące! Dodatkowym plusem było to, że przygotowywane jest na bieżąco, kuchnia była cała na widoku, więc spokojnie podglądaliśmy pracę kucharzy. Na potem kupiłyśmy sobie z siostrą po chińskim ciasteczku z wróżbą.


Kolejnym punktem naszej wycieczki był Asia Markt, a jakże. Różnorodność i egzotyczność produktów, jakie można tam dostać, jest niewyobrażalna. Multum przypraw, sosów, napojów, przekąsek, herbat i oczywiście sławnych (pewnie najbardziej wśród studentów :) zupek chińskich. Kupiłyśmy tam napój kokosowy, o smaku liczi, a także zestaw sześciu owocowych puddingów. 
Pociąg do Szczecina mieliśmy chwilę po 17. Na szczęście nie mieliśmy aż tak dużych problemów ze znalezieniem toru, z którego będzie odjeżdżał. Zajęliśmy wygodne miejsca i zmęczeni, ale zadowoleni, wróciliśmy do domów. 


Wycieczka zdecydowanie należy do udanych. W końcu odwiedziłam miasto, stolicę Niemiec, które wcale nie jest aż tak daleko od Szczecina (raptem 2h jazdy), a którego nigdy nie widziałam. Pojechałam, zobaczyłam i totalnie się zakochałam. Teraz mam pretekst i motywację do tego, żeby wziąć się na serio za naukę niemieckiego :)

niedziela, 10 listopada 2013

Autumn, how lovely...

Jesień to jedna z najbardziej znielubionych przeze mnie pór roku. Rywalizuje nieprzerwanie z zimą. Jednak jest w niej pewien urok. Kolorowe dywany z liści, złociste promienie słońca, refleksyjny i melancholijny nastrój. Spacery w płaszczyku, rękawiczkach i z chustą pod szyją.


I pierwsze przymrozki, przeszywające ciało zimno, spierzchnięte usta i policzki. I wcześnie zapadający zmrok, wracanie po ciemku, nauka i czytanie przy lampkach. I litry herbaty, kawy wypite w ciągu dnia, by się rozgrzać. I grubsze swetry, cieplejsze skarpety (które nota bene absolutnie uwielbiam). I wzmożone używanie kremu do rąk i balsamu do ust.


I niesamowite zachody słońca.

sobota, 26 października 2013

Bądźmy ludźmi

Bądźmy nieco bardziej odpowiedzialni. Miejmy więcej świadomości. Okażmy współczucie i dobre serce.
Bądźmy, cholera, ludźmi.

Te biedactwa nie mówią, są relatywnie bezbronne. W naszym świecie może się zdać najczęściej tylko na siebie, ewentualnie czasem znajdą sobie jakiegoś współtowarzysza w niedoli. Ale co to za życie?
Niegdyś kochany, tulony, karmiony. Było mu ciepło, przyjemnie. Czuł się bezpiecznie, dobrze. Dopóki był mały i słodki, wszyscy byli zauroczeni. Potem czar pryska. Zwierzak już im się nie podoba, już im się znudził, już go nie chcą. Czworonóg kończy na ulicy, przystanku, w lesie.
Biedny, przemarznięty, wygłodzony. Zawiedziony, rozczarowany, smutny, zrozpaczony i stęskniony. Tuła się po okolicy, żywi się padliną albo śmieciami.
Dlaczego tak się stało? Czy coś złego zrobiłem? Czy cos nabroiłem? No dobrze, może czasem drapnąłem, może czasem skubnąłem coś ze stołu... Ale zasłużyłem sobie na to? Kochałem Was. Mruczałem Wam do ucha, łasiłem się i przychodziłem bezinteresownie położyć się Wam na kolanach.

Brakuje mi słów na to, co dzieje się wokół. Na tych nieodpowiedzialnych, okrutnych ludzi.
Zanim zdecydujemy się na adopcję, zastanówmy się trylion razy, czy aby na pewno jesteśmy na to gotowi. Na wieloletnią opiekę, zaangażowanie, a przede wszystkim MIŁOŚĆ.

Taki mały szkrab przypałętał się na podwórko, do mojego taty. On nie może go przygarnąć, ja również nie, bo moje czarne, czteronogie, samolubne życie go nie zaakceptuje. Szukamy mu domu, zbliża się zima. Nie wiadomo, czy sobie poradzi. W moim cudownym mieście jest jedno schronisko, gdzie nie przyjmują kolejnych zwierząt, TOZ przygarnia tylko chore. Jest mi ogromnie przykro. Szczególnie, że Ignaś jest naprawdę słodki, garnie do ludzi, tuli się i łasi. Pokochałam go od pierwszego wejrzenia, ale niestety nie mogę się nim zaopiekować, choć bardzo poważnie to rozważam.
 


Pomyślcie, czy może marzyliście kiedyś o jakimś maleństwie kręcącym się pod nogami. O czworonogu, którego można pogłaskać, pogadać do niego, przytulić się. Jeśli jesteście w pełni gotowi na to, by się tego podjąć, GO AHEAD! Jest wiele kotów, psów i innych pupilów, które czekają na swojego właściciela, przyjaciela, opiekuna.


Być może nieco chaotycznie, nielogicznie, mało sensownie. Ale od jakiegoś czasu to mnie trapi. Myślmy, ludzie, myślmy. One mają takie samo prawo do godnego życia, jak my.

O, przy okazji. Tu możecie podpisać petycję przeciwko Wiwisekcji, czyli eksperymentom na zwierzętach: STOP VIVISECTION

czwartek, 10 października 2013

wyzwanie foto - dzień IV

Żółty.

I tak, jak czasami nie miałam kompletnie pomysłu na zdjęcia do wyzwania, tak teraz bombardują mnie co chwilę.
Koniec końców zdecydowałam się na zdjęcie z dzisiejszego spaceru, którego właściwie nie miało być.


Pochmurne, ponure niebo usłane chmurami i zimny, melancholijny deszcz.
Radosne czerwone trampki i różnokolorowe jesienne liście.

środa, 9 października 2013

wyzwanie foto - dzień III

Ulubiony gadżet.

Ciężko wybrać ten jeden. Pierwsza myśl - telefon, wiele funkcji, dobry aparat, aplikacje, internet etc..., ale może by znaleźć coś innego? Hmm, pędzelek kuchenny. No niezastąpiony przy pewnych czynnościach i nie wyobrażam sobie bez niego pracy w kuchni. Co by tu jeszcze...breloczek przy kluczach! Zawsze miałam problem ze znalezieniem kluczy w torebce czy wśród innych rzeczy na szafce w korytarzu. Wystarczyło przypiąć dużego białego misia i życie stało się prostsze.
Zdecydowałam się jednak na co innego.

 
Komplet bransoletek na moim lewym nadgarstku. Każda jest równie ważna. Każda coś dla mnie znaczy, coś upamiętnia. Lubię, jak brzęczą przy każdym ruchu ręką. Tak mocno wpisały się w element mojego wyglądu, że bez nich czuję się wybrakowana. 
Od dłuższego czasu poluję na zawieszkę w postaci kota, ale nie mam szczęścia :(

poniedziałek, 7 października 2013

wyzwanie foto - dzień I

Moja słabość.

Odkąd mam kota (kocham go nad życie), rozczulam się na widok każdego. Bez względu na to jakiej rasy, jakiego koloru, jakiej wielkości. Koty są wspaniałe.


poniedziałek, 23 września 2013

Bez nadziei, ale con mia familia

Minęły trzy miesiące, od kiedy jestem z powrotem w domu. Miałam wiele pomysłów, zamiarów, postanowień. Rozwijać się, uczyć, poznawać, smakować, oglądać, słuchać, rozmawiać, bawić się.

Ale gdzieś po drodze zapał i ambicja przerodziły się w lęk i brak ochoty. Przyszłość, wyzwania, jakie stawia, stały się tak przytłaczające i paraliżujące, że na myśl o nich, czuję paniczny strach, łzy napływają mi do oczu i myślę o tym, jakby tego uniknąć. Mam ochotę krzyczeć "Stop, nie chcę, nie mogę, nie umiem! Jeszcze nie teraz!"

Matura, studia, egzaminy, rekrutacja, książki, arkusze, testy. Uczyć, czytać, rozwiązywać, pisać, powtarzać.
Przeraża mnie to.

Nie jestem gotowa na to, co nieuchronnie się zbliża. Gdzieś umknęły mi dwa lata życia, pożarła je choroba. Gdzieś w podświadomości nadal mam szesnaście lat, gdzie mi tam bycie dorosłą!?
A tu za dziesięć tygodni skończę osiemnaście. Ale to tylko liczba, będę mieć je oficjalnie, na papierze.

A myślami nadal będę grzeczną, nieśmiałą, małą dziewczynką, która kocha Kubusia Puchatka, kolekcjonuje kubki i najbardziej lubi spędzać czas nie z przyjaciółmi, a z rodziną.
I to, myślę, jest najważniejsze. To, co mnie utrzymuje przy życiu, to moja rodzina. Mam cudną mamę, siostrę - dwie najważniejsze kobiety i wspaniałego tatę i brata - dwóch najważniejszych facetów. I nie wyobrażam sobie sytuacji, żeby mogło kogoś zabraknąć.



poniedziałek, 5 sierpnia 2013

The Tall Ships Races 2013

Mam to szczęście mieszkać w Szczecinie i nie muszę przemierzać setek kilometrów, żeby zobaczyć
tegoroczny Zlot Żaglowców.

W weekend były tam dzikie tłumy plus nieprzyzwoicie wysokie temperatury i prażące słońce. Dlatego też na zwiedzanie pokładów wybrałam się dziś w południe.






Mogłam zabłysnąć moją marną znajomością hiszpańskiego na pokładzie meksykańskiego żaglowca. Kręciło się tam mnóstwo meksykańskich, nierzadko przystojnych, marynarzy. Te ich wdzianka zdecydowanie dodawały im uroku. Zdjęcie obowiązkowe :)


Żaglowce były bardzo imponujące, duże i zadbane. Zadziwiały mnie kilometry sznurów, uplecionych w dokładne węzły. Pięknymi dodatkami były złote elementy, na przykład fragmenty schodów, barierek, albo takie śmieszne gałki. Udało mi się także zajrzeć do pokładowej kuchni u Meksykanów. Pachniało tam baaardzo dobrze. Co mi się bardzo podobało, to ich chyba wrodzona, narodowa otwartość, radość i uśmiech. A także wesoła meksykańska muzyka, lecąca z głośników :)



środa, 31 lipca 2013

Domowa pizzeria

-Co dziś na obiad? -spytał mnie rano brat.
-No, zgadnij - odpowiedziałam z uśmieszkiem.
-Pizza?
-Mhm. Może być?
-Jeszcze się pytasz!

Poszłam z bratem po drożdże, wędlinę i pieczarki, których nam brakowało. Przy okazji zjedliśmy pyszne lody maślankowo-cytrynowe (absolutnie boskie!). A po drodze złapał nas deszcz. Robiąc ciasto, skorzystałam z tego przepisu. Nieskromnie przyznam, że jestem bardzo zadowolona, bo pizza wyszła naprawdę dobra. To naprawdę nic trudnego. Potrzeba jedynie trochę czasu, kilka prostych składników i piekarnika. Polecam!




A wieczorem kino z siostrą <3 br="">

czwartek, 18 lipca 2013

good morning

hello, my dear

Zapomniałam wziąć wczoraj wieczorem te cholerne leki w kolorze łososiowym.
Dzisiaj obudziłam się o wpół do czwartej. Zapaliłam lampkę. Kręciłam się w tę i we w tę. Szukałam okularów, potem słuchawek, które pasowałyby do mojego telefonu (okazało się, że takowych nie posiadam), a potem czegokolwiek, co odtwarza jakąkolwiek muzykę (hura, sukces!). Zajęłam się Pou (serio, też to mam...), poukładałam karty. Spróbowałam, bezskutecznie, zasnąć .Jestem okropną współlokatorką, współczuję mojej siostrze.
Zważyłam się (nie ma tragedii), zmierzyłam się centymetrem (za to tu jest), a o piątej uznałam, że pójdę na rower.
O tak.
Tego było mi trzeba.

Cisza. Śpiew ptaków. Rześkie powietrze. Rower i ja. 
Przypomniałam mięśniom moich nóg, że można uprawiać jakiś sport. Ciekawa jestem, kiedy mi się odwdzięczą. Szczególnie za te wszystkie wjazdy pod górkę. 

Tak zaczęty dzień musi być dobry. 
Po powrocie wykąpałam się, upiekłam biszkopt i zjadłam super śniadanie. 
Lubię to. 

czwartek, 4 lipca 2013

summertime!

Jestem skłonna powiedzieć, że idzie mi całkiem dobrze. Kopię w tyłek chorobie i czuję się z tym super.
Zajadam paluszki przed telewizorem, sięgam po ciastko czy czekoladę do kawy. A najbardziej lubię wieczory z najwspanialszymi i najważniejszymi kobietami w moim życiu, kiedy wspólnie siadamy na kanapie i zajadamy lody wprost z pudełka.
Nie sądziłam, że kiedykolwiek jeszcze mogłoby być tak fajnie.


Ok, to prawda. Pilnuję się. Miewam wyrzuty sumienia. Ćwiczę szóstkę Weidera (czasem, przez miesiąc zrobiłam raptem dziesięć dni). Smaruję się serum wyszczuplającym.
Ale i tak, idzie mi całkiem dobrze. :)


wtorek, 11 czerwca 2013

dzień dobry

Jestem, wróciłam. Czteromiesięczna terapia na oddziale psychiatrycznym dobiegła końca. Czuję się silniejsza, bardziej zmotywowana do tego, żeby nakopać chorobie w tyłek. I chyba złapałam ją już za uszy :)

Myślę, że wiele się zmieniło, chociaż niektórzy uważają inaczej. Ja wiem jednak swoje. I pani psycholog, i lekarz i mnóstwo innych osób, którzy mi pomagali, wspierali, troszczyli się o mnie, zauważają, że dałam radę.
Dzielnie nad sobą pracowałam. Chociaż przez wiele, wiele dni byłam zamknięta i odcięta od rzeczywistości, z kratami w oknach bez klamek. Chociaż dzwoniłam parę razy do mamy z płaczem "Już nie mogę, poddaję się, weź mnie do domu."
 
122 dni, 11kg, kilku nowych przyjaciół. Dobry bilans.


Będę tu. Może czasem, może częściej.
I mimo, że to banalnie brzmi, zaczynam nowy rozdział w życiu. 
Good luck, sunshine :)

poniedziałek, 4 lutego 2013

papa, mój skarbie

Mówiłam, że dam radę. Wciąż miałam nadzieję, że może w końcu coś ruszy. Pojawiały się iskierki, ale widocznie zbyt małe, żeby wzniecić płomień.
Zamykają mnie na parę(naście?) tygodni w szpitalu. Idę na tuczenie w zamkniętej puszce z kratami w oknach.  Będę grzecznie zajadać się szpitalnym jedzeniem i pić przesłodzone herbaty. Będę tęsknić i wypłakiwać hektolitry łez. A potem wyjdę. I pewnie skończy się jak ostatnio, bo będę tak bardzo nienawidzić swojego "nowego ciała". I tak w kółko.




wtorek, 22 stycznia 2013

Przepraszam i dziękuję

Przepraszam Cię, mamo, że przeze mnie masz jeszcze więcej problemów, zmartwień, kłopotów. Przepraszam, że musisz wybierać pomiędzy sercem a rozumem. Przepraszam, że czasem jestem takim balastem, obciążeniem. Przepraszam, że boisz się wyjść z domu martwiąc się o mnie. PRZEPRASZAM.

Dziękuję Ci, mamo, że dla mnie jesteś. Dziękuję, że się starasz i chcesz dla mnie jak najlepiej. Dziękuję, że poświęcasz mi czas, nerwy. Dziękuję, że ze mną rozmawiasz. Dziękuję Ci, że jesteś. 


Parę minut po północy. "Wiesz, mam taki pomysł, żeby zjeść teraz czekoladkę". Sięgnęłam do barku po opakowanie Merci, które dostałam od mamy na urodziny półtora miesiąca wcześniej. Usiadłam koło niej, złapałam ją za rękę i ze łzami w oczach (nie wiem czy ze strachu, radości czy co...) wzięłam pierwszy kęs. Po dwóch latach "czekoladowej abstynencji", ku mojemu zdziwieniu, zbytnio mi nie smakowało. Ale...
Nie miałam wyrzutów sumienia, a wręcz cieszyłam się, że to zrobiłam. Otworzyłam przed sobą jakieś nowe drzwi. Zdjęłam ze swoich nadgarstków kajdany. Teraz mam ochotę próbować na nowo. I potrzebuję mnóstwa odwagi, żeby to robić.
I mamy, żeby trzymała mnie za rękę.


piątek, 18 stycznia 2013

Winnie the Pooh


Wiecie, że dziś dzień Kubusia Puchatka? To mój absolutny idol z dzieciństwa. Do tej pory mam sentyment i oczy mi się świecą na widok każdego Puchatkowego gadżetu. Żałuję, że tak niewiele się ich zachowało w moim domu. Przy najbliższej okazji chyba sprawię sobie jakiegoś pluszaka :) Aktualnie mogę pochwalić się jedynie skromną zastawą stołową oraz trzema książkami (w tym książką kucharską! :D)



Z tej okazji ściągnę rodzinkę przed telewizor i wspólnie obejrzymy przygody dużego misia o małym rozumku :)



wtorek, 15 stycznia 2013

Baby, it's cold outside

Nie wiem jak w innych rejonach, ale mój Szczecin ukrył się pod grubą czapą białego puchu, a termometr wskazuje około -5˚C. Na tę pogodę polecam czapkę, szalik, rękawiczki, ciepłe buty i kilka warstw ubrań. Brrr, zimno!
  

Wracam do domu, zmieniam płaszcz na jeszcze jedną bluzę, kozaki na ukochane, cieplutkie kapciuchy. Zaparzam sobie migdałową herbatę i chowam się pod kocem. Za trzy godziny znów muszę wyjść...