Jednego dnia potrafię płakać przez pół godziny z byle powodu na podłodze w łazience, albo schowana w ciemnościach mojej "garderoby". Dobijam się mówiąc sobie niemiłe rzeczy o tym jak bardzo niepotrzebna jestem. Wypominam sobie, ile sobie odebrałam, ile straciłam, ile rzeczy popsułam w swoim życiu, kończąc na pretensjach do siebie o stan mojego ciała, wagę, centymetry, jedzenie, którego czasem nie umiem sobie odmówić. Wniosek jest prosty - jestem beznadziejna.
A potem idę sobie do pracy, którą nota bene znalazłam, spędzam tam 6-7h i wracam do domu cała w skowronkach. Spotykam się tam z tak miłymi opiniami na mój temat, że przez chwilę nawet jestem w stanie w to uwierzyć. Powtarzam sobie te słowa znów i znów, i znów. Zaskakuje mnie i poniekąd cieszy to, że zostałam dobrze odebrana. Czuję się z tym tak dobrze, że z czasem przychodzą myśli: Boże, ale ty to przeżywasz, żałosna jesteś, przecież jesteś absolutnie nikim, więc jak możesz liczyć, że ktoś Cię polubi? I pojawia się konflikt, wątpliwości. A może mówią tak, bo tak wypada? bo
to łatwo powiedzieć? bo (trylion różnych powodów)? A może to tylko taka
kokieteria? A może to puste słowa bez pokrycia, zupełnie mijające się z
prawdziwymi odczuciami?
I kółeczko się zamyka. Trafiam na podłogę, biorę rolkę papieru i wylewam w nią litry łez. Mogę ten schemat powtarzać chyba bez końca. Nie umiem przyjąć do siebie, że może faktycznie coś znaczę, że może faktycznie jestem kimś, kimś, kogo można lubić, z kim chciałoby się spotkać, porozmawiać. Nie, nie umiem.
Nie jest łatwo żyć z takim podejściem. Wieczorem odtwarzam sobie cały dzień, po kolei każdą chwilę i znajduję kolejne momenty, w których mogłam zachować się inaczej, powiedzieć coś innego, cokolwiek powiedzieć, może to sprawiłoby, że ktoś by lepiej o mnie pomyślał. Uważam, że sprawiam beznadziejne wrażenie. Ani fajnej aparycji nie mam, ani wypowiedzieć się ładnie nie umiem, bo zżerają mnie nerwy i się jąkam, zapominam słów, mówię niewyraźnie, głupkowato się uśmiecham, w ogóle coś ze mną nie tak.
Stałam się w ciągu ostatnich lat bardzo skomplikowanym tworem, pogmatwanym i poplątanym, pociętym i źle pozszywanym, a potem jeszcze przeżutym, wyplutym i zdeptanym.Oj, chyba nie jest ze mną dobrze...
środa, 4 czerwca 2014
wtorek, 27 maja 2014
Depresyjnie
Jeszcze rok temu byłam w zupełnie innym miejscu w swoim życiu. Właśnie przygotowywałam się do wyjścia do domu po czteromiesięcznym pobycie w szpitalu. Miałam plany, ambicje i mnóstwo nadziei. Czułam się coraz bardziej szczęśliwa, pewna siebie i było ze mną coraz lepiej. Więcej się uśmiechałam, rozmawiałam, po prostu żyłam. To było bardzo złudne, okropnie złudne. Czasem aż się dziwię, że mogłam być taka naiwna. Jak można być tak głupim, żeby uwierzyć, że już na pewno będzie lepiej? Przecież ta ścieżka nigdy nie była prosta, ani łatwa, ani przyjemna, więc dlaczego miałaby być właśnie wtedy?
Ważyłam po wyjściu jakieś 45kg. Czułam się z tym swobodnie. Zaczęłam pozwalać sobie na więcej, sięgałam sporadycznie po słodycze, których odmawiałam sobie przez kilka lat, zasmakowałam w lodach, czasem robiłyśmy sobie z mamą i siostrą wieczory w łóżku, z filmem i pudełkiem tych pyszności. Było tak fajnie. Waga nie drgnęła.
Lubię obwiniać innych o to, że nie powstrzymywali mnie przed jedzeniem zapewniając mnie podświadomie, że i tak wyglądam dobrze. Nikt nigdy nie powiedział mi "stop" mimo, że z tygodnia na tydzień było mnie coraz więcej. Przestałam mieścić się w jedne spodnie, potem kolejne i kolejne. Bluzki stały się ciasne, małe i źle na mnie leżały. Zaczęłam mocno się ograniczać, liczyć kalorie, ograniczać się do 1000-1200. Ćwiczyłam, czasem dosyć intensywnie, ale motywacji starczało mi tylko na chwilę, bo efektów nie było. Szukałam przyczyn w zaburzeniach hormonalnych, brałam tabletki na wywołanie okresu, może miałam za małą dawkę hormonów tarczycy. Jednak z nimi było wszystko w porządku. Oznaczało to, że po prostu okropnie się zapuściłam. Waga w końcu wskazała 60kg.
Mój organizm, moje ciało stwierdziło, że nie pozwoli mi na schudnięcie. Wciąż z nim walczę, jestem nadal jego niewolnikiem. Coraz bardziej pragnę znów być szczupłą, tak jak kiedyś. Żeby nie wstydzić się ubrać spódniczkę, dopasowaną bluzkę z krótkim rękawem, wyjść na plażę. Przeglądam zdjęcia szczupłych dziewczyn z pięknymi płaskimi brzuchami, chudymi nóżkami, które też kiedyś miałam. Tęsknię za moim dawnym ciałem.
Ostatnio jestem w coraz gorszym stanie. Często płaczę, czuję się jak nikomu nie potrzebny wieloryb. Zdarza mi się schować w łazience, usiąść na podłodze i płakać. Płakać, płakać, mówić sobie, jak bardzo beznadziejna jestem. Wtedy przychodzą do mnie myśli, które mnie przerażają. Bo przecież jak zasnę i się nie obudzę, to będę miała święty spokój. Skończy się moja odwieczna walka o dobre samopoczucie, o ładne ciało, o radość i o to wszystko, czego tak bardzo mi brakuje. Jestem jednak pewna, że nawet zrobienie sobie takiej krzywdy by mi nie wyszło i byłoby jeszcze gorzej.
Często żałuję, że w ogóle podjęłam się leczenia. Po tym wszystkim, co przeszłam przez ostatni rok, patrząc na to, jak się czuję i wyglądam w tej chwili... Chyba nie było warto. Nie, absolutnie nie było warto.
Ważyłam po wyjściu jakieś 45kg. Czułam się z tym swobodnie. Zaczęłam pozwalać sobie na więcej, sięgałam sporadycznie po słodycze, których odmawiałam sobie przez kilka lat, zasmakowałam w lodach, czasem robiłyśmy sobie z mamą i siostrą wieczory w łóżku, z filmem i pudełkiem tych pyszności. Było tak fajnie. Waga nie drgnęła.
Lubię obwiniać innych o to, że nie powstrzymywali mnie przed jedzeniem zapewniając mnie podświadomie, że i tak wyglądam dobrze. Nikt nigdy nie powiedział mi "stop" mimo, że z tygodnia na tydzień było mnie coraz więcej. Przestałam mieścić się w jedne spodnie, potem kolejne i kolejne. Bluzki stały się ciasne, małe i źle na mnie leżały. Zaczęłam mocno się ograniczać, liczyć kalorie, ograniczać się do 1000-1200. Ćwiczyłam, czasem dosyć intensywnie, ale motywacji starczało mi tylko na chwilę, bo efektów nie było. Szukałam przyczyn w zaburzeniach hormonalnych, brałam tabletki na wywołanie okresu, może miałam za małą dawkę hormonów tarczycy. Jednak z nimi było wszystko w porządku. Oznaczało to, że po prostu okropnie się zapuściłam. Waga w końcu wskazała 60kg.
Mój organizm, moje ciało stwierdziło, że nie pozwoli mi na schudnięcie. Wciąż z nim walczę, jestem nadal jego niewolnikiem. Coraz bardziej pragnę znów być szczupłą, tak jak kiedyś. Żeby nie wstydzić się ubrać spódniczkę, dopasowaną bluzkę z krótkim rękawem, wyjść na plażę. Przeglądam zdjęcia szczupłych dziewczyn z pięknymi płaskimi brzuchami, chudymi nóżkami, które też kiedyś miałam. Tęsknię za moim dawnym ciałem.
Ostatnio jestem w coraz gorszym stanie. Często płaczę, czuję się jak nikomu nie potrzebny wieloryb. Zdarza mi się schować w łazience, usiąść na podłodze i płakać. Płakać, płakać, mówić sobie, jak bardzo beznadziejna jestem. Wtedy przychodzą do mnie myśli, które mnie przerażają. Bo przecież jak zasnę i się nie obudzę, to będę miała święty spokój. Skończy się moja odwieczna walka o dobre samopoczucie, o ładne ciało, o radość i o to wszystko, czego tak bardzo mi brakuje. Jestem jednak pewna, że nawet zrobienie sobie takiej krzywdy by mi nie wyszło i byłoby jeszcze gorzej.
Często żałuję, że w ogóle podjęłam się leczenia. Po tym wszystkim, co przeszłam przez ostatni rok, patrząc na to, jak się czuję i wyglądam w tej chwili... Chyba nie było warto. Nie, absolutnie nie było warto.
Subskrybuj:
Posty (Atom)